“To pytanie sprawdza, czy jesteś człowiekiem”, a obok jakieś potworne litery i cyfry do odszyfrowania. Czasem tylko oświadczenie, co wydaje się łatwiejsze, jeżeli nie jesteśmy Sheldonem Cooperem. Doktorem Sheldonem Cooperem.
Nienawidzę tych cyferek i literek. Bardzo mnie odczłowieczają, skoro muszę podejmować wielokrotne próby, by dobrze je przepisać. Bardziej okazuję się człowiekiem, gdy jestem otoczona bliskimi: wołam córkę i męża i we troje próbujemy udowodnić systemowi moje człowieczeństwo, znacznie skuteczniej.
Czy jestem człowiekiem, tylko jeśli umiem dobrze rozpoznawać złośliwie rozmazane litery i cyfry? Dla wielu to pewnie łatwiejsze niż dla mnie, skorzystam tu więc z mojej słabości, by pokazać mistrzom captchy, że można nie móc. Staję po stronie tych, którzy czytać nie mogą albo nie potrafią: bo nie widzą, niedowidzą, nie znają żądanego alfabetu, mają dysgrafię albo wieczne wątpliwości – jak ja – i przeraża ich konieczność odszyfrowywania sensów bez sensu.
Captche bowiem nie mają sensu. Mają znaczenie, to znaczy wpływ: pozwalają przeczytać tekst w czasopiśmie internetowym, dopuszczają do jakiegoś kręgu wtajemniczenia lub wpływu. Nie mają jednak własnego sensu. Mój mózg buntuje się przeciw czytaniu rzeczy bez sensu i pisaniu bez sensu. Nie dość, że to rozmazany bełkot, to mam go jeszcze powielać?
A może jednak bycie człowiekiem wymaga od nas przebijania się przez zaporę rozmazanego bełkotu? Czasem metodą prób i błędów, czasem wzywając na pomoc posiłki, wpatrujemy się w te mazy i gdy tylko uda się nam z nimi rozprawić, wychodzimy na światło…
Rozmarzyłam się na chwilę, myśląc o wychodzeniu na światło. Siedzę bowiem w domu, wychodzę wieczorem na spacer, by uniknąć wpadania na ludzi. Miewam swoje trudności, ale zazwyczaj lubiłam spotykać ludzi. Często uśmiechałam się do mijanych osób, z czego zdawałam sobie sprawę dopiero, gdy ktoś uśmiechał się do mnie szeroko i zauważałam, że moje mięśnie twarzy już wygięły mi usta w górę, że to chyba ja byłam tą pierwszą. Teraz, jak już spotkam ludzi, zauważam, że oddalamy się, odwracamy głowy, unikamy kontaktu, nawet wzrokowego. Ja noszę maskę, a zatem nic nie pomoże uśmiechanie się…
Pocieszam się myślą, że izoluję się nie antyspołecznie, ale prospołecznie. Noszę maskę, by zmniejszyć ryzyko, że na kogoś kichnę, kaszlnę, opluję go mówiąc, albo że dotknę twarzy, a potem przeniosę wirusa (którego nie wiem, czy mam, a sprawdzić nie mogę) na klamkę i ktoś go zabierze. Czy jestem człowiekiem, czy zagrożeniem? A może to wcale nie alternatywa?
“Każdy bywa czasem groźny”, powiedziała niedawno (choć jeszcze przed pandemią, a zatem eony temu) moja mądra Córka. Może niesłusznie utożsamiliśmy człowieczeństwo z tym, co dobre,a przynajmniej pożądane. “Bądźże człowiekiem, daj odpisać”, “co z ciebie za człowiek, nie pożyczysz stówki?”. Może bycie człowiekiem to także i to, że możemy być groźni, i musimy jakoś z tym żyć?
Tak, inni także mogą być groźni dla nas. Lęk wyostrza nasze postrzeganie w taki sposób, by z rozmazanych znaków odczytywać zagrożenie. W reakcji limbicznej słyszymy lepiej niskie tony, trudniej rozszyfrowujemy ludzkie głosy. Wyrazy twarzy, które w poczuciu bezpieczeństwa uznalibyśmy za neutralne czy przyjazne, wydają się nam zagrażające. By poczuć się bezpiecznie, jedni świadomie się zbroją, inni starają się nie popełniać błędów, jeszcze inni unikają kontaktów, a może wręcz przeciwnie: zbierają wokół siebie grupę, najlepiej z charyzmatycznym, silnym liderem, a optymalnie z nadprzyrodzonym pokwitowaniem.
A potem tracimy te podpory. Lider okazuje się żyć inaczej, niż głosił. A może okazuje się słaby? Może odkrywamy, że krzywdził. My sami, nawet pilnując się, kontrolując emocje i zachowania, popełniamy błędy i coś tracimy. A może nie popełniamy błędów za cenę unikania życia? A życie próbuje się wedrzeć, przebić przez rozmazany bełkot i postawić nas w świetle.
Jestem człowiekiem. Chcę dobra. Chcę wykraczać poza rozmazany bełkot i żyć w prawdzie. Chcę być z innymi, bez masek, bez broni. Jednak każdy bywa czasem groźny. I słaby. Słaby i groźny to wcale nie jest dwóch ludzi.